LAMB "What Sound" (2001, do nabycia w kraju)Któregoś bardzo już odległego dnia zobaczyłam w MTV2 video tak piękne i urzekające, że nie mogłam się mu oprzeć. Lamb, pamiętałam ich utwór pt. "Górecki", zrobił na mnie kolosalne wrażenie. I tym razem położyli mnie na łopatki. Potem jednak wyszło kilka płyt i całkiem zapomniałam o "moim aniele". Następne spotkanie z "Gabrielem" było już w mojej ulubionej audycji radiowej (Trójkowy Ekspres). Usłyszałam i wydał mi się jeszcze bardziej piękny. Czym prędzej stałam się posiadaczką singla. I zaczęłam oczekiwanie na płytkę. Lamb to dwie osoby: Louris Rhodes (piękny, o nietypowym zabarwieniu, ciepły, kobiecy głos) i Andy Barlow (cała reszta muzyki). Mimo iż płyta nie należy do przyswajalnych od pierwszego przesłuchania, może zaczarować. Album zawiera całą masę niespotykanych i tajemniczych dźwięków, które po kilkakrotnym przesłuchaniu wkradają się do naszej głowy i choć trudno je zanucić, grają gdzieś wewnątrz nas. Wszystko doskonale zmiksowane i mimo swej syntetyczności bardzo soczyste. Momentami przypomina Mandalay, momentami Goldfrapp. Czysta magia. Otwierający płytę, a zarazem tytułowy "What Sound" przeszywa pięknem. "I Cry" to przepiękna ballada, równie mocno uzależniająca jak "Gabriel". Na uwagę zasługuje bez wątpienia "Sweet" i "Heaven" delikatny, prawie szeptany. Aby zachwycić się tą muzyką trzeba się z nią spotkać sam na sam, w ciemną noc, bez świadków, bez światła. A wtedy pod powiekami może pojawić się niebo. DAG |